niedziela, 24 listopada 2013

Współczesna polska powieść - nigdy w życiu

   Jeśli takie książki się teraz pisze, to wypisuję się z listy ich czytelników. Do połowy świetna, może dlatego, że wcześniej nic nie czytałam pani Bator, która obdarowała anagramem swojego nazwiska główną bohaterkę nominowanej do nagrody Nike powieści ""Ciemno, prawie noc". Spodobał mi się styl, podobny do blogowych tekstów o literackich ciągotach, nasycony w odpowiednim stopniu przecinkami, oryginalnymi skojarzeniami, ciekawie ogarniający polską rzeczywistość prowincjonalnego miasta, a raczej jego mieszkańców, tak podobnych do pani Stasi z trzeciej klatki, czy gromady bezpańskich dzieci bawiących się z dobrze zadomowionym na ich podwórku skundlonym psiakiem. Do połowy książki cieszyłam się z coraz to nowych wątków, pojawiających się wraz z postaciami, zaczynających towarzyszyć Annie Tabor w jej drodze do rozwikłania dwóch najważniejszych spraw: znikania dzieci w mrocznych uliczkach Wałbrzycha i tajemnic rodzinnych związanych ze śmiercią starszej siostry Ewy. W pewnym momencie, po seksie z ledwo poznanym Marcinem, do którego ciągnie ją jego pępek, przywołujący na myśl bohaterce buddyjski symbol pustki, w powieści zaczyna dziać się coś niedobrego.

   Schizofrenia starszej siostry zaczyna udzielać się fabule. Wyłaniające się z mgły kociary emanują białą magią, odgrywając role strażniczek powiernika pierścienia, a raczej nigdy nieznalezionego sznuru pereł księżnej.  Powiernik, a raczej powierniczka - detektyw tworzy wraz ze swoją drużyną ciekawy dla psychoanalityka zestaw. Bo czegóż, a właściwie kogóż w nim nie ma. Jest Anna pancernik, zwana Wielbłądką, która dostała od swojej naczelnej misję napisania reportażu i przyjeżdża z wielkiego świata sterylnej bieli swojego nowego warszawskiego  mieszkania do rodzinnego miasta, butwiejącego domu, rudego miśka z NRD i swoich wspomnień z okaleczonego dzieciństwa. Wspomaga ją niemal niewidzialny Albert Kukułka, ukrywający pod czapką pilotką okropne blizny po oskalpowaniu go przez rosyjskich żołnierzy zdobywających miasto w czasie drugiej wojny światowej (aż dziw, że jeszcze żyje i dziarsko bierze udział we wszystkim), który okazuje się być wychowanym przez niemiecką rodzinę, usynowionym potem przez polską, zagubionym przez tabor Cyganem, będącym świadkiem gwałtu zdobywców na niemieckiej dziewczynce i  tajemniczych wypadków w zamku księżnej Daisy. Pan Albert wspomagany jest przez Marcina, Niemca mówiącego po polsku z niemiecką sztywnością, z którym łączą go nie tylko więzy "misyjne" (walka z sam-wiesz-kim), ale przede wszystkim przyrodni brat, morderca zwierząt i małej dziewczynki, sadysta znęcający się nad swoim synem, któremu obok "pustki" w pępku zostawił blizny po nożu na owłosionej klacie. Przewracając szybko kartki w poszukiwania rozwiązania spraw, umknęła mi nazwa tajemniczej organizacji, w której szeregach walczy ze złem tego świata, za to zapamiętałam opis jego sztywnego członka w czasie pierwszego seksualnego kontaktu z główną bohaterką, która musiała wejść do niego oknem, bo drzwiami byłoby zbyt banalne i za mało symboliczne. Do drużyny należy również Celestyna, dawniej znana jako Czesio (podobny troszkę do tego z kreskówki), posiadająca klucze wiedzy dzięki sprawowaniu funkcji Wielkiego Bibliotekarza, a raczej bibliotekarki, której to wiedza niestety nie przyspieszyła odnalezienia zaginionych dzieci, ale dzielnie wspierała w tym powiernika sztucznych pereł.

   Reszty drużyny nie pamiętam, za co nie żałuję i nikogo zamiaru nie mam przepraszać. Z chęcią również zapomniałabym treść książki, a zwłaszcza opisy dziecięcej pornografii i krzywd, jakie dzieci doznały w czterech ścianach własnego domu.

   Początkowa magia słowa ulatuje wraz z rozwojem coraz bardziej schizofrenicznych wydarzeń, kolejnych pustych pokojów, ukrytych w zakamarkach kamienic, podziemnych tuneli prowadzących donikąd, następnych opowieści postaci pojawiających się w zamglonym ogrodzie koło połamanej jabłoni. Ilość opisanych krzywd przytłacza, przekracza granicę estetycznej przyzwoitości (rozumiem, że ma to pełnić funkcję szoku = wytrącenia czytelnika z rutyny codzienności), budzi litość nad wyraźnie skrzywdzoną wyobraźnią autorki i zostawia z niesmakiem do czegokolwiek, a najbardziej do polskiej rzeczywistości i jej historycznych zaszłości.

Chciałam poznać współczesną literaturę, wybrałam trop nagradzanych książek. Już nigdy nie pójdę w tę stronę. Martyrologię narodu polskiego zamieniono na jednostkowe cierpienie Polaka, zamotanego w nieustannie reanimowane teorie spisku; osaczonego przez Cyganów, Niemców i Żydów czyhających na jego emeryturę, potomstwo i krzyż, rozumiany symbolicznie oraz dosłownie, a także na uwikłanego w polskie brudy intelektualistę, opancerzonego przeciwko owym narodowym mitom w nietrwałą moc czynienia prawdy.
Zbyt dużo jest tego w świecie, by obdarowywać nimi siebie w niedzielne popołudnie za własne trzydzieści dziewięć i dziewięćdziesiąt groszy.

Wolę polskie fantasy.

3 komentarze:

  1. "Ciemno prawie noc" jak na początek znajomości z panią Bator, to duże ryzyko.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. mnie ta książka boleśnie rozczarowała po "Japońskim wachlarzu" wydała mi się książką o wszystkim i niczym. godzien uwagi wydał mi się zapis forum - cała reszta uzupełniała tylko naszą polską nienawiść narodową, do bliźniego swego a nie siebie samego. magia, nieszczęścia, ludzkie dziwolągi wydały mi się pisaniem pod publiczkę, ostatnie lata wskazują, że jest to wyznacznikiem poczytności.
    ostatnio zachwyciła mnie Zośka Papużanka "Szopką" i "Wiele demonów" Pilcha, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. nienachalnie poleciłbym "Małe lisy" Justyny Bargielskiej - książeczka nieduża, proza trochę "postrzelona" i rozstrzelona ale czyta się przyjemnie z nutką niedosytu po skończonej lekturze

    OdpowiedzUsuń